Ocean Lemoniady

Handke, nacjonalizm i Nobel

Tegoroczne rozdanie literackich Nagród Nobla wzbudziło nieco kontrowersji. I, rzecz jasna, nie mam tu na myśli reakcji niektórych polskich konserwatystów na wyróżnienie dla Olgi Tokarczuk. Moje skojarzenia z Peterem Handkem były dość blade: protest wobec austriackiej kulturalnej stęchlizny w 1968 i kontrowersje związane ze stosunkiem wobec Serbii Slobodana Miloševicia. Po doniesieniu o przyznaniu nobla Handkemu [...]

15 XII 2019

Tegoroczne rozdanie literackich Nagród Nobla wzbudziło nieco kontrowersji. I, rzecz jasna, nie mam tu na myśli reakcji niektórych polskich konserwatystów na wyróżnienie dla Olgi Tokarczuk. Moje skojarzenia z Peterem Handkem były dość blade: protest wobec austriackiej kulturalnej stęchlizny w 1968 i kontrowersje związane ze stosunkiem wobec Serbii Slobodana Miloševicia.

Po doniesieniu o przyznaniu nobla Handkemu w światowych mediach liberalnych pojawił się szereg zarzutów, które zsumować można do tego, że noblista negował zbrodnie wojenne serbskich oddziałów paramilitarnych ze Srebrenicą w 1995 na czele, że udzielał poparcia serbskim zbrodniarzom wojennym i że pierwszą i najbardziej skandaliczną książką, w której wyraził tego rodzaju poglądy, była Zimowa podróż nad rzeki Dunaj, Sawę, Morawę i Drinę albo sprawiedliwość dla Serbii [=Eine winterliche Reise zu den Flüssen Donau, Save, Morawa und Drina oder Gerechtigkeit für Serbien, Frankfurt/Main: Suhrkamp 1996, ss. 135], wydana w 1996.

Pewien artykuł w serbskim opozycyjnym tygodniku Vreme o lokalnej recepcji pisarza wytykał uczestnikom debaty publicznej, że, niezależnie od zajmowanego stanowiska, nie zaprzątali sobie głowy czytaniem tekstów autora. Nie czytali zarówno liberałowie, oburzeni stosunkiem Handkego do nacjonalistycznych zbrodniarzy, jak i nacjonaliści czy konserwatyści, zachwyceni, że ktoś podobno jest po ich stronie.

W tym momencie stwierdziłem, że chcę sięgnąć właśnie po tę skandaliczną książkę. Łatwo nie było: polski przekład nie istnieje. Oryginału nie ma w zbiorach Biblioteki Jagiellońskiej. W internecie też nie. Sklepy typu Amazon życzą sobie kwot absurdalnych w odniesieniu do stukilkudziesięciostronicowej broszurki. Dzięki bogu zbiory Instytutu Goethego okazały się wystarczająco bogate.

Przeczytałem więc Zimową podróż. Tekst jest eseistyczną relacją z podróży do Serbii, którą Handke odbył w zimie 1995 roku. Składa się z czterech części: rozdziału Przed podróżą [=Vor der Reise], Podróży część pierwsza [=Der Reise erster Teil], Podróży część druga [=Podróży część druga] oraz Epilogu. W pierwszym rozdziale autor opisuje swoje oburzenie obrazami medialnymi dotyczącymi Serbii, jego zdaniem esencjalistycznie przedstawiającymi wszystkich Serbów jako sprawców zbrodni i posługujących się najgorszego rodzaju komunałami i kliszami. Uczucie to stanowi impuls do organizacji podróży, którą Handke odbywa wraz ze swoimi dwoma serbskimi znajomymi.

Podróży część pierwsza zaczyna się pobytem w Belgradzie. Pisarz wykorzystuje tę okazję do obserwacji mieszkańców miasta, uwiecznianych przeważnie w estetyzującej manierze, mającej w sobie coś z modernistyczno-klasycznego spojrzenia twórcy. Program wizyty urozmaica wypad do dzielnicy Zemun nad Dunaj – i chyba tam, gdzie Handke pisze o przyrodzie, tam czyta się go najlepiej. Następnie bohaterowie eseju wzdłuż Dunaju udają się do Smedereva i dalej do wsi Porodin niedaleko rzeki Morawy, rodzinnej wsi jednego ze znajomych narratora. Przy okazji odwiedzają też monaster Studenica, po czym wracają do Belgradu, by spotkać się ze znajomymi serbskiego pisarza Dragana Velikicia. Rozdział zamknięty jest opisem dziwnego momentu, w którym pewna osoba z towarzystwa znajdującego się na spotkaniu dramatycznie wskazuje na problematyczne kwestie polityczne związane z uwikłaniem Serbii w agresywną politykę w Bośni. Na wypowiedź tę narrator reaguje obojętnością, tak jakby celem jego podróży było zrozumienie czegoś od tego zupełnie oddzielnego (zdradzając założenie, że takie oddzielenie jest możliwe).

Podróży część druga opowiada o wyprawie do miasta Bajina, położonego nieopodal rzeki Driny i granicy z Bośnią. Handke obserwuje po drodze, jak Serbowie radzą sobie z kryzysem ekonomicznym i sankcjami. Znowu jest to spojrzenie w dużej mierze estetyzujące, jeżeli nie romantyzujące i esencjalizujące wyobrażony charakter narodowy. I znowu opisy zimowych spacerów nad Drinę ku granicy z Bośnią są chyba najlepszym momentem tekstu, mimo że świadomość tego, co działo się po drugiej stronie granicy, budzi w trakcie lektury pewien niepokój. Rozdział zamykają wreszcie rozważania pisarza o odrodzeniu nacjonalizmu w niepodległej Słowenii, które zdradzają schemat, który stosował Handke, by zrozumieć lata 90. na Bałkanach: wielonarodowa Jugosławia jako wyjątkowy i pociągający fenomen jest kontrastowana z małostkowymi państwami narodowymi powstałymi w wyniku jej rozpadu, kojarzącymi się z duszną atmosferą tużpowojennej Austrii. Wreszcie w Epilogu pisarz sugeruje interpretację pisarskiego gestu podróży, jednocześnie wyprzedzając pewne wątpliwości z etycznymi aspektami jego przedsięwzięcia.


W dalszym ciągu tekstu przedstawione są co bardziej kontrowersyjne wyimki z Zimowej podróży, wraz z bardzo krótkimi komentarzami. Tłumaczenie ma charakter bardzo roboczy i pochodzi ode mnie.

Underground był jednak pierwszym filmem Kusturicy, który mnie (niemal) zachwycił. Nareszcie miejsce zwykłego potencjału narracyjnego zajął narracyjny impet, w którym potężny marzycielski talent zetknął się z namacalnym kawałkiem świata i jego historii – byłą Jugosławią, która stanowiła ojczyznę młodego Kusturicy [s. 22-23].

Wiele z tego, co napisano przeciwko Undergroundowi, zdało mi się zatem pełne głupoty albo złej wiary. Nie tylko to, że po jego projekcji w Cannes Alain Finkielkraut – jeden ze współczesnych filozofów francuskich, a od wybuchu wojny gadatliwy rzecznik sprawy Państwa Chorwackiego – zarzucił w Le Monde filmowi Kusturicy terroryzm, proserbską propagandę itp., i to bez jego oglądania. Przed paroma dniami w Libération André Glucksmann, inny współczesny filozof, w groteskowy sposób nadział się na własną broń, gratulując Kusturicy filmu – tym razem obejrzanego! – będącego rozrachunkiem z terrorystycznym serbskim komunizmem, który, w przeciwieństwie do niemieckiego, niczego nie nauczył się ze swoich historycznych przewinień. Co obejrzał ktoś, kto coś takiego dostrzegł w Undergroundzie? I co widzi w ogóle? [s. 23-24]

[…] Dostrzegłem, że Underground powstało, jest zrobione wyłącznie z trzech składników, że wyłącznie je zawiera i przez nie oddziaływa – i są to żal, smutek i silna miłość; i nawet jego prostolinijność i hałaśliwość stanowią część tego, co w sumie stanowi o przenikliwości, jeśli nie proroczej mocy tej alternatywnej jugosłowiańskiej historii, czy też o jej naturalnej baśniowości, jak to widać w podniosłym zakończeniu przedstawiającym oddalającą się od kontynentu wyspę, gdzie niezdarność filmu w zasadzie już nie razi, może poza idiotycznym i nieco autorytarnym – co zresztą typowe dla baśniowych narratorów – głosem z offu, który zwraca się do widzów ze swoim „Był kiedyś kraj….” [s. 24-25].

Tu można dostrzec, na ile doniesienia prasowe zachodnich mediów mogły być rzeczywiście nietrafione. Faktycznie, Underground po latach ciężko zinterpretować jako nacjonalistyczną propagandę. Raczej można w nim wyczytywać wewnętrznie sprzeczną opowieść o politycznym wykorzystaniu mitu partyzanckiej legitymizacji realno-socjalistycznej Jugosławii i niebezpieczeństwie jego dekonstrukcji. To, że w latach 2000. Emir Kusturica nawrócił się na prawosławie i serbski nacjonalizm, jest historią dużo późniejszą i niemalże niezwiązaną z początkową fazą jego działalności.

Z drugiej strony Handke oburza się też na doniesienia, z którymi ciężko polemizować:

[…] [W jednym z numerów Le Monde znalazła się] pewna notka, tym razem o położeniu klubu piłkarskiego Czerwona Gwiazda Belgrad, a w istocie, przynajmniej dla tych, którzy czytali dokładnie, zwyczajne wyliczenie donosów, zakończone mocnym uderzeniem na końcu: klub, który od dawna – a przynajmniej tak twierdzi prasa międzynarodowa – flirtuje z „podejrzanym bandytą i zbrodniarzem wojennym Arkanem”, wciąż nie wyjaśnił tego, czego by oczekiwano od władz klubu, a mianowicie, jak w sklepie z pamiątkami Czerwonej Gwiazdy oprócz strojów, popielniczek i tym podobnych gadżetów znalazła się i kaseta VHS z „niesławnym” weselem zbrodniarza wojennego z „szowinistyczną piosenkarką serbskiego rocka Cecą” [s. 28-29].

Przejmowanie klubów piłkarskich przez środowiska z pogranicza przestępczości i nacjonalizmu znamy i z Polski, i wiemy, że zazwyczaj nie byłoby ono możliwe bez chociażby milczącego przyzwolenia władz klubowych. Tymczasem Arkan Ražnatović był uznawany za nieformalnego lidera kibiców Crvene zvezde, z których wielu później weszło w skład nacjonalistycznych bojówek paramilitarnych, odpowiedzialnych za najgorsze zbrodnie w Chorwacji i Bośni i Hercegowinie.

Gdzie utkwiony był pasożyt, który przetasowywał rzeczywistości lub demaskował je jako zwykłą scenografię: w samych doniesieniach medialnych czy w świadomości ich adresatów? Jak do tego doszło, że w pierwszej chwili było dla mnie zupełnie zrozumiałe, dlaczego pod koniec listopada 1991 na wieść o upadku Vukovaru jeszcze wieczorem tego samego dnia szyld paryskiej stacji metra Stalingrad został przemalowany tyleż oburzoną, co przejętą ręką pewnego przechodnia na Vukovar, że postrzegałem to jako tyleż aktualny gest, co biblijny czy idealny związek aktywizmu artystycznego i politycznego – i że już następnego ranka – jak nieraz po obejrzeniu filmu (przeważnie hollywoodzkiego), w pierwszej chwili fascynującego, ale po napisie KONIEC już mniej, a po późniejszych przemyśleniach coraz mniej przekonującego – rosły moje wątpliwości co do tego, jak Stalingrad i Vukovar mogłyby do siebie pasować. Jak mógłbym nie skomentować wtedy wypowiedzi o Wschodniej Slawonii pewnego dziennikarzyny siejącego nienawiść we Frankfurter Allgemeinen Zeitung, według którego 600 000 Serbów mieszkających w Chorwacji (a więc i w, i pod Vukovarem), dotąd obywateli Jugosławii równych w prawach ich chorwackim rodakom, miałoby uczynnie, posłusznie i zgodnie z dekretem niemieckiego dziennikarza stać się w świetle uchwalonej ponad ich głowami konstytucji Nowego Państwa Chorwackiego grupą ludności drugiej kategorii i „poczuć (sic!) się mniejszością”!? „Dobrze, na rozkaz od dziś zgadzamy się, by czuć się we własnym kraju mniejszością, a wobec tego zgadzamy się też, by być w ten sposób klasyfikowanymi przez chorwacką konstytucję”: Czy to byłoby ratunkiem przed wojną w Krajinie i przed oblężeniem Vukovaru? Kto był pierwszym agresorem? [s. 33-34]

We fragmencie tym Handke rekonstruuje (lub przyjmuje) argumentację serbskiej nacjonalistycznej reakcji na nacjonalizm chorwacki – problem w tym, że to właśnie tego rodzaju myślenie doprowadziło do eskalacji konfliktu. I, oczywiście, jak większość analogii, paralela Vukovar-Stalingrad nie oddaje istoty rzeczy. Ale czy można mówić o Vukovarze tylko w kontekście ludności serbskiej, a ignorując zbrodnie wojenne oddziałów paramilitarnych popełnione w 1991?

Później, gdy od początków 1992 roku dotarły pierwsze obrazy z wojny w Bośni, wkrótce nawet całe serie obrazów, jeśli nie seryjne obrazy, istniała pewna część mnie (ciągle zresztą pokrywająca się ze „mną całym”), która postrzegała uzbrojonych bośniackich Serbów – czy to ich armię, czy samotne wilki, w szczególności zaś na wzniesieniach i wzgórzach wokół Sarajewa – jako „wrogów ludzkości”, by posłużyć się słowami Hansa Magnusa Eznenbergera o irakijskim dyktatorze Saddamie Husseinie. W dalszym toku wydarzeń, wobec doniesień i obrazów z serbsko-bośniackich obozów dla internowanych, owa część mogłaby się w pewnym stopniu podpisać pod zdaniem pewnego (serbskiego!) patrioty, poety i ówczesnego opozycjonisty, Vuka („Wilka”) Draškovicia, zgodnie z którym masakry w Bośni i Hercegowinie uczyniły również i z serbskiego narodu – dotąd w historii rzadko kiedy oprawcy czy pierwszego sprawcy – naród ciężko obciążony winą, swego rodzaju lud Kainowy [s. 36-37].

Mamy w Zimowej podróży fragmenty, w których Handke nie wdaje się w geopolitykę, a jednocześnie mówi o swoich motywacjach jako autora. Z protestem przeciwko esencjalizowaniu winy i zbiorowej odpowiedzialności trudno się wszak nie zgodzić.

Jak to wszystko, pomyślałem wtedy, mogło się dobrze skończyć: kolejne samowolne przejęcie państwa przez jeden naród – jeżeliby serbochorwackojęzyczni bośniaccy muzułmanie serbskiego pochodzenia mieliby istotnie być narodem – w kraju, do którego prawo, i to równe!, mają dwa inne narody, a do tego wszystkie trzy narodowości żyją ze sobą i obok siebie, chaotycznie wymieszane nie tylko w moim zdaniem wielokulturowej stolicy, ale w każdej wsi, a we wsiach – w domostwach i chatach [s. 38-39].

W powyższym fragmencie mamy do czynienia z przejęciem nacjonalistycznej perspektywy, negującej prawo muzułmańskich Boszniaków do tożsamości etnicznej. Trzeba jednak przyznać, że logika tego rozumowania zdecydowanie nie jest logiką czystek etnicznych.

I czy w toku wydarzeń nie zdarzało się często wielu zewnętrznym obserwatorom, że jeśli czasami, wyjątkowo jedna z ofiar wojny opisana była jako „Serb”, uważaliśmy to za pomyłkę, błąd w druku, a w każdym razie za pomijalny wyjątek? A kiedy w istocie pojawiały się takie niewinne serbskie ofiary, wówczas mogły występować odpowiednio do swojej skąpej reprezentacji w światowej opinii publicznej, w stosunku jednej do tysiąca – jeden serbski zabity wobec tysiąca muzułmańskich. Którą stronę wojny, co do zabitych i pomordowanych, obstawiali dziennikarze i fotografowie? I dlaczego strony te po raz pierwszy zmieniły się nieznacznie dopiero latem 1995 wraz z wypędzeniem Serbów z Krajiny – choć i wtedy nie pokazano twarzy pomordowanych, lecz „jedynie” uchodźców, sugerując do tego, że „ci sami ludzie” przepędzili przedtem inny naród? [s. 39-40]

Znów mamy do czynienia z dwoistością dowodzenia. Reprezentacja ofiar w proporcjach etnicznych 1:1 nie jest możliwa, jeśli realność konfliktu wyglądała inaczej. A z drugiej strony niedostrzeganie serbskich ofiar wojny przez media zachodnie było zjawiskiem zupełnie realnym. To odczłowieczenie narodowości, której elity uwikłały się w konflikt, doprowadziło do przyzwolenia na podwójne standardy. Owszem, były w 1995 protesty wobec czystek etnicznych na Serbach przeprowadzonych przez nacjonalistyczne władze chorwackie, ale część liberalnej opinii publicznej przeszła z nimi do porządku dziennego jako „koniecznością historyczną”. Owszem, spora część lewicy protestowała przeciwko interwencji NATO w 1999 w Serbii, która uderzyła w liczne cele cywilne – ale nie przeszkodziło to o 20 lat młodszemu Slavojowi Žižkowi narzekać, że jest to „not yet ENOUGH bombs, and they are TOO LATE”. Žižek chyba trochę się wstydził tych mocnych słów, bo je z późniejszej wersji tego samego tekstu dla światowej New Left Review wycofał.

Wracając do Handkego, traktował on medialne doniesienia z byłej Jugosławii jako swego rodzaju rozwinięcie Flaubertowskiego „słownika komunałów”. Być może tu widać nieźle, jaki gest próbował wykonać pisarz i dlaczego jest on ryzykowny, a na pewno niezdarny:

Jako przykład posłużę się tu tylko jego [Bessona, fr. pisarza] cytatem o zwyczajowym portrecie Radovana Karadžicia: o tym, jak się przyjęło, by, mówiąc o nim, automatycznie wspominać o jego profesji psychiatry, ponieważ, jak wiadomo – vide Flaubert – wszyscy, którzy zajmują się chorymi psychicznie, sami mają swoją ciemną stronę, i o tym, jak w publikacjach od Wiednia do Paryża regularnie jest tytułowany „doktorem” w oczywistym nawiązaniu do „Dr. Strangelove”, który w filmie Stanleya Kubricka chciał wysadzić nasz świat w powietrze itd. itd. [s. 44]

Widzimy zatem, że przynajmniej w tym tekście nie idzie o obronę Karadžicia, politycznego przywódcy serbskich nacjonalistów z Bośni, a właśnie o zdenuncjowanie intelektualnego lenistwa Zachodu.

To, o czym tu mówię, nie pochodzi wyłącznie z mojej być może mechanicystycznej nieufności wobec waszych często konwencjonalnych heroldowskich obwieszczeń, są to pytania o samą istotę rzeczy: czy udowodniono, że oba napady na Markale, bazar w Sarajewie, były rzeczywiście zbrodniami bośniackich Serbów, w takim rozumieniu, w jakim wszem wobec obwieścił o nich na przykład Bernard Henri-Lévy – kolejny aktualny filozof, jeden z coraz liczniejszych współczesnych, którzy są i wszędzie, i nigdzie – i w swojej absurdalnej gramatyce wiedział: „Bez wątpienia okaże się, że winni są Serbowie!”? I jeszcze jedno pasożytnicze pytanie: jak to naprawdę było z Dubrownikiem? Czy cudowne stare miasteczko położone na tarasie dalmatyńskiego wybrzeża – albo taras wybrzeża rozpościerający się w mieście – rzeczywiście zostało zbombardowane i ostrzelano wczesnej zimy 1991? Czy też było – co równie straszne – ostrzeliwane epizodycznie? Czy też ostrzeliwane obiekty leżały poza grubymi murami miejskimi, a historyczne centrum trafiały rykoszety, odłamki? Bądź to wystrzelone umyślnie, bądź to przypadkowo, ale wzięte w rachubę (a i to równie straszne)? [s. 47-48]

Pytanie, jak na takie pytania odpowiadać w warunkach wojny informacyjnej. W przypadku Markale w 1996 roku istniały pewne wątpliwości. Dziś wiemy, że akurat w tym wypadku nacjonalistyczne serbskie milicje były odpowiedzialne za oba ataki. Zbadana jest też funkcja narracji oblężenia Dubrownika w chorwackiej nacjonalistycznej mitologii. A z drugiej strony – co z mieszkańcami oblężonego miasta, niezależnie od tego jaką by miało historyczną wartość, ich niepewnością i strachem?

Przy okazji pewnego spotkania towarzyskiego Handke rozwija wątek swoich osobistych motywacji, które sprawiły, że zainteresował się Jugosławią. W dobie ideologii tożsamości warto mieć taki pretekst, by zajmować się jakimkolwiek obszarem – z drugiej strony, pytanie, czy problem rzeczywiście wynika z tożsamości autora, czy też z treści, które przekazuje.

[…] [I] byłem tam ja, opowiadając o moim słoweńskim dziadku z Karyntii, który w plebiscycie z 1920 roku zagłosował za przyłączeniem do nowo powstałej Jugosławii i o tym, jak zawsze jego wybór traktowałem jako opowiedzenie się za słowiańskością, a przeciwko Austrii, zredukowanej w 1918 do małoniemczyzny – i o tym, jak zacząłem się potem zastanawiać, czy jego wybór nie był raczej związany z kresem Imperium Habsburskiego i ogłoszeniem Republiki, z tęsknotą czy potrzebą jeśli nie cesarza, to chociaż króla, którego na czele miał nowy południowosłowiański naród [s. 80].

W kolejnym fragmencie narrator zbliża się do rzeki Driny – i jednocześnie granicy z Bośnią, tuż za którą miały miejsce niedawne zbrodnie wojenne w Višegradzie i Srebrenicy:

I Olga, lokalna mieszkanka, kobieta z Bajinej Bašty, która skądinąd znała prawie wszystkie filmy świata, opowiadała, że ludzie nie wiedzieli niemal nic o wojnie, która toczyła się kilometr dalej. W dół Driny miały nieustannie płynąć ciała, ale przecież nie znała nikogo, kto by to widział na własne oczy. Jednak w rzece, która przed wojną latem była pełna pływaków, i na serbskim, i na bośniackim brzegu, tu i tam, tam i tu, dziś już nikt się nie kąpał i, rzecz jasna, odwołano rejsy statków wycieczkowych. Jej i jej córkom bardzo brakowało wspólnych podróży przez Bośnię do Splitu, a zwłaszcza do Dubrownika, nad Adriatyk, sama zaś gorzko tęskniła za towarzystwem swoich muzułmańskich przyjaciół, czy to z Višegradu, jej ulubionego bośniackiego miasta (tu rozgrywa się akcja „Mostu na Drinie” Ivo Andricia), czy to ze Srebrenicy, do której było nieco bliżej. I była przekonana, że tam, w Srebrenicy latem 1995 roku naprawdę zabito tysiące ludzi. Na niższym, najniższym poziomie taka była cała wojna w Bośni: jednej nocy skazywano na śmierć muzułmańską wioskę, kolejnej nocy serbską itd. Dziś Serbowie byli w tym granicznym mieście pośród swoich i nikt nikomu nie miał nic więcej do powiedzenia [s. 94-95].

Mamy więc próbę weryfikacji medialnych obrazów przemocy, nie ma jednak w Zimowej podróży często zarzucanej Handkemu negacji ludobójstwa w Srebrenicy. Istnieje natomiast poważne ryzyko relatywizacji – tyle że nikt nie ma dobrej odpowiedzi, jak go uniknąć, bez wybierania sobie jednej ulubionej strony konfliktu, bałkańskiego narodu-pupila, co bywa częstą strategią ludzi Zachodu stosowaną wobec tego regionu.

Całymi popołudniami siedzieliśmy w przygranicznej budce, kiedy po jednej stronie Driny zapalały się światła, a tamta strona pozostawała w zupełnej ciemności (albo zaciemnieniu?), podczas gdy przed wojną okna były tu tak rozświetlone, że jedna strona rzeki wyglądała jak zwierciadlane odbicie drugiej. Brakuje jej, powiedziała starsza kobieta, Bośniaków, czy to Serbów, czy muzułmanów, przede wszystkim z powodu owoców, z którymi – mając przewagę w ogrodnictwie dzięki mniejszej stromiźnie zboczy – przeprawiali się przez Drinę każdej jesieni [s. 105].

Fragment ten może niepokoić, jeżeli wiemy, co działo się po drugiej stronie granicy i jaki los spotkał wielu muzułmanów żyjących we wschodniej Bośni. Z drugiej strony, akurat tego rodzaju wyimki można by faktycznie traktować jako próbę reprezentacji codziennej, nie-nacjonalistycznej perspektywy Serbów i ich tęsknoty za stanem przed wojną.

– Nie chcesz przecież kwestionować też masakry w Srebrenicy – skomentował S. po moim powrocie.
– Nie – powiedziałem – ale chcę za to postawić pytanie o to, jak można wyjaśnić taką masakrę, do której podobno doszło przed oczyma światowej opinii publicznej i to po trzech latach wojny, kiedy ponoć już wszystkie strony, nawet psy wojny, były śmiertelnie zmęczone, że właśnie wtedy, jak mówią, przeprowadzono zorganizowaną, systematyczną, pieczołowicie zaplanowaną egzekucję.
Skąd taki mord na tysiącach? Jakie pobudki skłoniły sprawców? Po co? I dlaczego zamiast badania przyczyn („psychopaci” nie wystarczą) znów nie pojawia się nic innego, jak tylko kupczenie nagimi, jaskrawymi, rynkowo wycenionymi faktami i pseudofaktami? [s. 121]

Znów mamy w Zimowej podróży uznanie faktów o zbrodniach wojennych, popełnionych przez nacjonalistyczne serbskie bojówki w Bośni – z jednej strony. Z drugiej strony, Handke deklaruje, że, pisząc swoje teksty o byłej Jugosławii, podejmuje się specjalnej misji. Ale czy misja ta się udaje? Pisarz próbuje zrekonstruować jakieś stany mentalności społeczeństwa serbskiego, na tyle, na ile mu się z nim udaje spotkać. Związek tego wszystkiego z wojną wydaje się jednak bardzo odległy.

Ale, koniec końców, czy nie jest nieodpowiedzialne, myślałem tam nad Driną i myślę tu nadal, rozprawiać nad małym cierpieniem w Serbii, nad niedogrzanymi mieszkaniami w zimie, odrobiną samotności, nad rzeczami drugorzędnymi jak płatki śniegu, czapki, kajmak, podczas gdy po tamtej stronie granicy władało wielkie cierpienie, to z Sarajewa, z Tuzli, ze Srebrenicy, z Bihacia, przy którym serbskie bolączki są niczym? Tak, zastanawiałem się nad tym często, ze zdania na zdanie, czy tego rodzaju pisarstwo nie jest obsceniczne, czy nie należy wręcz do domeny nagannego i zakazanego – co by jednak czyniło tę pisarską podróż jeszcze bardziej pełną złych przygód i niebezpieczeństw, nieraz bardzo przygnębiającą (proszę mi wierzyć) – i doświadczyłem, co to znaczy „znaleźć się między Scyllą a Charybdą”. Czy opowiadanie o drobnych brakach (przerwy między zębami) nie pomaga rozwadniać, tuszować i ukrywać tych wielkich?
Wreszcie jednak za każdym razem myślałem: przecież nie chodzi o to. Mam inne zadanie. Trzymać się złych faktów, owszem. Jednak pokój wymaga czegoś jeszcze innego, czegoś nie mniejszego niż fakty.
A więc chcesz mówić o poetyckości? Tak, jeśli rozumiemy ją właśnie jako przeciwieństwo niejasności. Lub zamiast „poetyckość” powiedzmy lepiej: to, co łączy i spaja – impuls do wspólnego pamiętania, jako jedyna możliwość pojednania, możliwość drugiego, wspólnego dzieciństwa [132-133].

A więc Handke ma świadomość ryzyka zrelatywizowania zbrodni – po pierwsze. Po drugie – dość konkretnie definiuje swoje zadanie pisarskie. I chyba trudno byłoby uznać, że jego misja zakończona jest powodzeniem. Owszem, dostrzeżenie perspektywy serbskiego społeczeństwa i jego zmagań codziennością byłoby cenne. Handkemu udało się jednak wywołać tylko oburzenie.


Skąd niepowodzenie bałkańskiej misji Petera Handkego? Nie wiem, zbyt mało dokładnie śledziłem dziesięciolecia debaty w niemieckojęzycznej i francuskiej prasie. Ale mam wrażenie, że do dzisiaj w myśleniu o Europie Południowo-Wschodniej pokutuje wśród zachodniej publiczności, także tej liberalnej, kolonialne poszukiwanie bałkańskiego narodu-ulubieńca, na którego nacjonalizm przymyka się oko. Jest tu jakieś ukryte założenie, że Wschodni Europejczycy bez nacjonalizmu nie mogą. Zaś rewersem tej monety jest uznawanie innego narodu w całości za esencjonalnie zły – i, co ciekawe, zabieg ten przeprowadzany jest z dużo mniejszą ostrożnością niż wobec narodów nieeuropejskich (trudno sobie wyobrazić lewicowego filozofa narzekającego na „not yet enough bombs” w Syrii czy Iraku). A zatem typowy dyskurs bałkanistyczny, vide Todorova.

Tego rodzaju zachodnie spojrzenie na Europę Południowo-Wschodnią zapewne sprowokowało Handkego, ale, koniec końców, skończyło się jego błazenadą na pogrzebie Slobodana Miloševcia. Ciężko w tym wszystkim znaleźć zapowiadane w Epilogu „możliwości pojednania”.

Nie jestem do końca przekonany do reakcji lewicowo-liberalnej publiczności w duchu cancel culture, nawołującej m.in. do odebrania nagrody Handkemu. Protesty przeciwko literaturze bez jej czytania nie najlepiej świadczą o kimkolwiek, niezależnie od tego, jak szczytne byłyby jego poglądy i intencje (to oczywiście perspektywa wschodnioeuropejska spoza Bałkanów, gdzie największą traumą był Plan Balcerowicza, a żaden wystrzał nie padł). A po przeczytaniu, chyba od protestów lepiej powytykać manipulacje i błędy, a potem czytać co innego, bo to, co najciekawsze, było u Handkego tam, gdzie nie zajmował się polityką.

Natomiast dużo lepszą lekturą o Serbach jako ofiarach wojny (i nie tylko!) jest książka pozytywnego bohatera tegorocznego rozdania niemieckojęzyczneych nagród literackich, a mianowicie powieść Pochodzenie [=Herkunft] laureata Deutscher Buchpreis, Sašy Stanišicia.

... 0 komentarzy