Ocean Lemoniady

Spektra demokracji plebejskiej, spektra stalinizmu

Dostała mi się w ręce bardzo dziwna, niesamowita książka – Tylko raz się kocha: prześwietlenie Socjalistycznej Federalnej Republiki Jugosławii Darka Suvina (sch. Samo jedom se ljubi: radiografija SFR Jugoslavije; Beograd : Rosa Luxemburg Stiftung 2014). Wbrew temu co tytuł oryginału może sugerować – nie jest ona o rozwoju techniki radiowej, wbrew temu co może sugerować [...]

16 VIII 2016

Dostała mi się w ręce bardzo dziwna, niesamowita książka – Tylko raz się kocha: prześwietlenie Socjalistycznej Federalnej Republiki Jugosławii Darka Suvina (sch. Samo jedom se ljubi: radiografija SFR Jugoslavije; Beograd : Rosa Luxemburg Stiftung 2014). Wbrew temu co tytuł oryginału może sugerować – nie jest ona o rozwoju techniki radiowej, wbrew temu co może sugerować tytuł przetłumaczony – nie jest to popularna w Polsce historiografia śledcza podporządkowana celom ideologiczno-martyrologicznym. Opatrzona mottem z oper Gershwinów, Leoncavalla i rozpoznań Ernsta Blocha, pełna danych o strukturze społecznej i ekonomicznej w demokracji ludowej na Południu.

Ogromna zaleta książki Suvina – kulturoznawcy zajmującego się utopizmem, komparatysty i teatrologa – polega na tym, że swoistości dziejów powojennej Jugosławii – socjalistycznej wspólnoty samorządnych wytwórców – nie objaśnia w kluczu stosunków narodowych ani nawet geopolitycznych. Partyzanci Broz Tity wyzwolili Jugosławię bez pomocy Sowietów – śpiewał Kazik, któremu z czasem, jak każdemu polskiemu rockmanowi, było coraz gorzej. No więc nie chodzi o to bez pomocy Sowietów:

Pierwszą jugosłowiańską osobistość [w rozumieniu nauk ścisłych – OL] stanowi zatem to, że walki rewolucyjne dla mnóstwa ludzi były jednocześnie walkami w wojnie o wyzwolenie ludowe i o sprawiedliwość, nieosiągalne w ramach systemu imperialistycznego podporządkowania. Choć roznieciła i prowadziła je hierarchiczna organizacja, same walki – czy to celowo, czy przypadkiem – organizowane były oddolnie (…). Wojska partyzanckie, lokalne Komitety Wyzwolenia, organizacje młodzieżowe i kobiece, nawet szybko rosnąca, choć wciąż działająca głównie potajemnie partia komunistyczna – wszystko to stanowiło część i wyraz owej rewolucyjnej osobliwości w okupowanej Europie: lud (lub grupa ludów, która żyje w fraternité), który emancypuje się własnymi siłami (…) (Suvin 2014:185).

Nie, nie chodzi o zachwyt nad partyzantką Jugosławii. Tego nasłuchaliśmy się aż nadto w smutnych kawałkach o nieszczęśliwym losie Polski. Chodzi o spoglądanie na historię z perspektywy emancypacji społeczeństwa i zniesienia alienacji! Kolejne osobliwości, które wymienia Suvin też są niby oczywiste – konflikt z Kominternem w 1948 i nowa sytuacja geopolityczna Jugosławii, która umożliwia pewien dopływ kapitału. A w oparciu o to kolejna – samorządność pracownicza. Suvin drobiazgowo powołuje się na statystyki mobilności społecznej, członkostwa w Partii, raporty etnografów i socjologów, badających zebrania rad pracowniczych.
(Chcecie poznać liczbę kobiet w partii w 1965 i ich pochodzenie klasowe? Bardzo proszę! Interesuje nas bezrobocie według republik w 1970? Ba! Zmiana struktury tematów spotkań rad pracowniczych z 1962 na 1964? Też jest!

Udaje mu się nakreślić wzlot i upadek jugosłowiańskiej samorządności: od szczerej wiary społeczeństwa i działaczy w nowy porządek do odtworzenia się biurokracji i technokracji pod naciskiem międzynarodowych instrumentów finansowych od połowy lat 60. To bowiem, co stało się w latach 70., nie było nieuniknioną konsekwencją zadłużenia, lecz zmianą paradygmatu funkcjonowania światowej gospodarki – pozornej autonomizacji finansów.

O tych niebezpiecznych związkach globalnej bankowości i jugosłowiańskiej samorządności można czytać już po angielsku – u Susan Woodward w jej dość gęstej, ale niesamowicie zmieniającej perspektywę na południe książce Socialist Unemployment: The Political Economy of Yugoslavia 1945-1990 (1995).

Ale w zasadzie piszę to wszystko po to, żeby pokazać wspaniałą muzyczną ilustrację różnicy pomiędzy stalinizmem z jego hierarchią a jugosłowiańską demokracją plebejską (to termin Suvina, którym zastępuje związaną z określoną formacją technologiczną kategorię proletariatu – podkreślając w zamian za to uniwersalny aspekt emancypacji).

Najpierw hit lata 1941, pieśń Armii Czerwonej:

Co za idealny porządek, co za porywający patos, co za równe rzędy czerwonoarmijnych chórzystów!

A teraz rzut uchem na partyzanckie pieśniarstwo z południa:

Jakieś to przaśne? Jakaś ludowszczyzna? Być może, ale na tym właśnie polega idea radykalnej demokracji plebejskiej, o której pisze Suvin: nie mamy do czynienia z rzędami dyrygowanych chórzystów Armii Czerwonej, lecz z chórem, w którym zarówno oficerowie, jak szeregowi są jednocześnie dyrygentami i wykonawcami.

... 1 komentarz

Suweren nie repetuje

Wstrząs związany z referendalną decyzją Wielkiej Brytanii o wyjściu z Unii Europejskiej zdążył się rozejść. Procedury okazały się na tyle skomplikowane, że opuszczenie europejskiej wspólnoty przez Wyspy z dnia na dzień jest niemożliwe. Jednocześnie regularnie dowiadujemy się o reperkusjach głosu Leave tak dla społeczeństwa brytyjskiego, jak i mieszkańców kontynentalnej Europy. Rozpędu nabiera konserwatywny backlash. Tekst [...]

31 VII 2016

Wstrząs związany z referendalną decyzją Wielkiej Brytanii o wyjściu z Unii Europejskiej zdążył się rozejść. Procedury okazały się na tyle skomplikowane, że opuszczenie europejskiej wspólnoty przez Wyspy z dnia na dzień jest niemożliwe. Jednocześnie regularnie dowiadujemy się o reperkusjach głosu Leave tak dla społeczeństwa brytyjskiego, jak i mieszkańców kontynentalnej Europy. Rozpędu nabiera konserwatywny backlash.

Tekst ukazał się też na stronie internetowej „Res Publiki Nowej”.

Ale: to nie jest artykuł o tym. Wydarzenia w Zjednoczonym Królestwie kazały zadać sobie pytania o instytucję referendum jako taką. Kwestie te na świeżo rozważał Borys Jastrzębski w swoim artykule dla „Res Publiki Nowej”. Wnioski? Kluczowa dla prawidłowego działania instytucji w demokracji bezpośredniej jest edukacja obywateli. Jeżeli nie chcemy, by doszło do powtórki Brexitu, musimy weryfikować stopień przygotowania obywateli.

W szoku wywołanym geopolitycznym przełomem o takiej skali doniesienia o Brytyjczykach, którzy przed historyczną decyzją nie mieli pojęcia o tym, czym była Unia Europejska i rzucili się sprawdzać to w Google, zabrzmiały jak przekonujące wyjaśnienie. Dobrze, abstrahujmy tymczasem od reprezentatywności statystyk Google (które podają dane relatywne w odniesieniu do ogółu wyszukiwań, nie zaś absolutne i w skali społeczeństwa). Zakładamy, że istotnie mamy do czynienia z wyborem podjętym na skutek niewystarczającego rozpoznania własnej sytuacji – musimy weryfikować stopień przygotowania obywateli. Sposobem na weryfikację mogą być testowe pytania na kartach referendalnych, od odpowiedzi na które zależałaby ważność głosu. Ale spokojnie: informacja o poprawnych odpowiedziach byłaby ogólnodostępna – w internecie czy urzędach państwowych.

Są to postulaty, które należy traktować poważnie. Problem niewystarczającej wiedzy głosujących istnieje. Jednak w propozycjach Borysa niepokoi ryzyko ograniczania dostępu do głosu i oligarchii. Już teraz bowiem mamy problem, by skłonić obywateli do głosowania. Wiemy też, że istnieje związek pomiędzy poczuciem życiowej i historycznej sprawczości a skłonnością do aktywności wyborczej. Jak dodatkowa przeszkoda w głosowaniu wpłynie na to poczucie sprawczości? Nietrudno zgadnąć.

Oprócz tego frapującym zagadnieniem filozofii politycznej jest to, w jaki sposób można manipulować postawami głosujących przy pomocy treści pytań testowych. Słowami Marksa: kto wyedukuje edukatorów? Cóż, niekoniecznie najbardziej postępowe stronnictwa.

Realnie występującym kłopotem z referendami jest nie tyle nieodpowiedzialność obywateli, co nieodpowiedzialność polityków. Nietrudno zauważyć, że kwestiami poddawanymi pod głosowanie nie są wszystkie przejawy większościowej woli społeczeństwa ani tym bardziej wszystkie rozpalające je kwestie. Referenda stanowią przede wszystkim funkcję marketingu profesjonalnych polityków, względnie innych lobbys.

Przykładów – wprawdzie nie tak brzemiennych w konsekwencje – nie trzeba szukać na Wyspach Brytyjskich. Mamy z nimi do czynienia na domowym podwórku. W Krakowie szykuje się referendum o odwołanie prezydenta. Skuteczność referendalnego wniosku została zagwarantowana przez zaangażowanie setek płatnych zbieraczy podpisów pod dokumentem. Inicjatywa ustawodawcza odbierająca kobietom marne resztki praw do decydowania o własnym ciele – zabraniająca przerywania ciąży nawet w okolicznościach zagrożenia życia – odniosła sukces dzięki olbrzymim finansom religiancko-konserwatywnych fundacji. Krakowski budżet obywatelski sprowadzono do groteski, gdy lokalny aeroklub sowicie opłacił ankieterów, by zapewnić powodzenie inicjatywie kluczowej dla dobra wspólnego: zakupowi trzech szybowców.

Gordyjski splot geszefciarstwa, politykanctwa z zawodu i demokracji bezpośredniej należy rozciąć. Tylko tak można uzdrowić tę ostatnią. Jak? Po pierwsze – poważnie traktować doniesienia o kupowaniu list podpisów. Docierać do informacji o nieuczciwym zleceniodawcy pod groźbą kary. Po drugie – ściśle określić, w jakich sprawach referenda mogą być zorganizowane z inicjatywy polityków, nie zaś społeczeństwa. Lud należy traktować poważnie: nie chodzi o chleb i igrzyska, ale o kontrolę nad produkcją – na początku choćby nad produkcją uchwał i choćby w ramach uczciwego podziału kompetencji.

To jednak wszystko ograniczenia. Jaka więc miałaby być nagroda? Cele są jasne. Deliberatywne ustalanie dalekosiężnych strategii dla gmin i państw. Podejmowanie decyzji w firmach przy kontrasygnacie zatrudnionych. Demokracja bezpośrednia nie jako okazjonalny fajerwerk, ale jako podstawowa zasada przenikająca relacje międzyludzkie – od stóp do głów.

... 0 komentarzy