Wstrząs związany z referendalną decyzją Wielkiej Brytanii o wyjściu z Unii Europejskiej zdążył się rozejść. Procedury okazały się na tyle skomplikowane, że opuszczenie europejskiej wspólnoty przez Wyspy z dnia na dzień jest niemożliwe. Jednocześnie regularnie dowiadujemy się o reperkusjach głosu Leave tak dla społeczeństwa brytyjskiego, jak i mieszkańców kontynentalnej Europy. Rozpędu nabiera konserwatywny backlash.
Tekst ukazał się też na stronie internetowej „Res Publiki Nowej”.
Ale: to nie jest artykuł o tym. Wydarzenia w Zjednoczonym Królestwie kazały zadać sobie pytania o instytucję referendum jako taką. Kwestie te na świeżo rozważał Borys Jastrzębski w swoim artykule dla „Res Publiki Nowej”. Wnioski? Kluczowa dla prawidłowego działania instytucji w demokracji bezpośredniej jest edukacja obywateli. Jeżeli nie chcemy, by doszło do powtórki Brexitu, musimy weryfikować stopień przygotowania obywateli.
W szoku wywołanym geopolitycznym przełomem o takiej skali doniesienia o Brytyjczykach, którzy przed historyczną decyzją nie mieli pojęcia o tym, czym była Unia Europejska i rzucili się sprawdzać to w Google, zabrzmiały jak przekonujące wyjaśnienie. Dobrze, abstrahujmy tymczasem od reprezentatywności statystyk Google (które podają dane relatywne w odniesieniu do ogółu wyszukiwań, nie zaś absolutne i w skali społeczeństwa). Zakładamy, że istotnie mamy do czynienia z wyborem podjętym na skutek niewystarczającego rozpoznania własnej sytuacji – musimy weryfikować stopień przygotowania obywateli. Sposobem na weryfikację mogą być testowe pytania na kartach referendalnych, od odpowiedzi na które zależałaby ważność głosu. Ale spokojnie: informacja o poprawnych odpowiedziach byłaby ogólnodostępna – w internecie czy urzędach państwowych.
Są to postulaty, które należy traktować poważnie. Problem niewystarczającej wiedzy głosujących istnieje. Jednak w propozycjach Borysa niepokoi ryzyko ograniczania dostępu do głosu i oligarchii. Już teraz bowiem mamy problem, by skłonić obywateli do głosowania. Wiemy też, że istnieje związek pomiędzy poczuciem życiowej i historycznej sprawczości a skłonnością do aktywności wyborczej. Jak dodatkowa przeszkoda w głosowaniu wpłynie na to poczucie sprawczości? Nietrudno zgadnąć.
Oprócz tego frapującym zagadnieniem filozofii politycznej jest to, w jaki sposób można manipulować postawami głosujących przy pomocy treści pytań testowych. Słowami Marksa: kto wyedukuje edukatorów? Cóż, niekoniecznie najbardziej postępowe stronnictwa.
Realnie występującym kłopotem z referendami jest nie tyle nieodpowiedzialność obywateli, co nieodpowiedzialność polityków. Nietrudno zauważyć, że kwestiami poddawanymi pod głosowanie nie są wszystkie przejawy większościowej woli społeczeństwa ani tym bardziej wszystkie rozpalające je kwestie. Referenda stanowią przede wszystkim funkcję marketingu profesjonalnych polityków, względnie innych lobbys.
Przykładów – wprawdzie nie tak brzemiennych w konsekwencje – nie trzeba szukać na Wyspach Brytyjskich. Mamy z nimi do czynienia na domowym podwórku. W Krakowie szykuje się referendum o odwołanie prezydenta. Skuteczność referendalnego wniosku została zagwarantowana przez zaangażowanie setek płatnych zbieraczy podpisów pod dokumentem. Inicjatywa ustawodawcza odbierająca kobietom marne resztki praw do decydowania o własnym ciele – zabraniająca przerywania ciąży nawet w okolicznościach zagrożenia życia – odniosła sukces dzięki olbrzymim finansom religiancko-konserwatywnych fundacji. Krakowski budżet obywatelski sprowadzono do groteski, gdy lokalny aeroklub sowicie opłacił ankieterów, by zapewnić powodzenie inicjatywie kluczowej dla dobra wspólnego: zakupowi trzech szybowców.
Gordyjski splot geszefciarstwa, politykanctwa z zawodu i demokracji bezpośredniej należy rozciąć. Tylko tak można uzdrowić tę ostatnią. Jak? Po pierwsze – poważnie traktować doniesienia o kupowaniu list podpisów. Docierać do informacji o nieuczciwym zleceniodawcy pod groźbą kary. Po drugie – ściśle określić, w jakich sprawach referenda mogą być zorganizowane z inicjatywy polityków, nie zaś społeczeństwa. Lud należy traktować poważnie: nie chodzi o chleb i igrzyska, ale o kontrolę nad produkcją – na początku choćby nad produkcją uchwał i choćby w ramach uczciwego podziału kompetencji.
To jednak wszystko ograniczenia. Jaka więc miałaby być nagroda? Cele są jasne. Deliberatywne ustalanie dalekosiężnych strategii dla gmin i państw. Podejmowanie decyzji w firmach przy kontrasygnacie zatrudnionych. Demokracja bezpośrednia nie jako okazjonalny fajerwerk, ale jako podstawowa zasada przenikająca relacje międzyludzkie – od stóp do głów.